piątek, 13 grudnia 2013

Ninth man. Rune Velta

To jest takie cholernie niesprawiedliwe. To całe pieprzone życie. Niezależnie od tego, jak żyjesz, czy jesteś dobry, czy zły, krzywdzisz, czy jesteś krzywdzony, kochasz, czy jesteś kochany... Ostatecznie i tak każdego spotka ten sam los.
Lili. Stoję przy jej grobie, choć nigdy tak naprawdę z nią nie rozmawiałem. Jestem tu, choć teoretycznie nie mam po co. Cierpię, choć właściwie nawet jej nie znałem.
Spoglądam jeszcze raz na jej zdjęcie, umieszczone na granitowej płycie. Ten uśmiech. Taki piękny. Oczy, nos, usta, włosy... Ideał.
Dlaczego nigdy nie miałem odwagi? Ot, pytanie. Przez tyle lat... A przecież mieszkałem dwa domy obok. I widywałem ja rano, gdy wychodziła na wykłady, i wieczorem, gdy z nich wracała. Gdy szła na zakupy i gdy przynosiła ciężkie siatki do domu. Gdy umawiała się z kolejnymi facetami, szczęśliwa i zakochana, i gdy te znajomości kończyły się pośród łez, bólu i cierpienia. Wiedziałem kiedy wstaje, kiedy gotuje, kiedy sprząta. Wiedziałem wszystko. Moją pierwszą czynnością po obudzeniu się było spojrzenie w okno i sprawdzenie, czy Lili też już krząta się po mieszkaniu.
Uwielbiałem ją z daleka, bo zwyczajnie byłem tchórzem. Już nawet nie wiem, co czułem, gdy u jej boku pojawiali się kolejni skoczkowie. Tylko skoczkowie. Moi koledzy z kadry.
Chyba za każdym razem miałem wrażenie, że te związki nie przetrwają. I miałem rację. Aż do czasu, gdy pojawił się Bardal.
Do tamtej pory ja chyba zwyczajnie czekałem na swoją kolej. Wmówiłem sobie, że to się wszystko jakoś samo zorganizuje. A że Lili nie wiedziała o moim istnieniu? Ojej, no przecież kiedyś na pewno na siebie wpadniemy gdzieś na ulicy albo zawodach. Na pewno.
Tere-fere.
Na początku nic nie zapowiadało katastrofy. "Bardal pojawił się tak jak każdy poprzedni, więc tak samo zniknie" - myślałem sobie, obserwując Lili szykującą się na spotkania z nim.
Tylko, że on wcale nie znikał. Co więcej - bywał u niej coraz częściej. Aż wreszcie, gdy ktoś już w końcu zniknął - to była to Lili. Zabrał ją do siebie i podobno rozpoczęli przygotowania do ślubu.
Ciężko było mi się było z tym pogodzić. Bardzo. Ale to okazało się być tylko preludium.
Bo po kilku miesiącach dowiedziałem się od chłopaków, że Lili zmarła.
Myślałem, że oszaleję. Naprawdę. O tym, co się wtedy ze mną działo nie potrafię mówić, a nawet myśleć. I tak szczerze mówiąc - chyba nie chcę. Teraz jest już lepiej - ale przecież minęło półtora roku. I stoję tu, u niej. I ona już wie. Jest gdzieś tam u góry i na pewno mnie widzi. Tylko... jaka to teraz różnica?
Ci wszyscy faceci, z którymi się wiązała, cierpieli - po ich rozstaniu i po jej śmierci. I pewnie cierpią wciąż. Ale czym jest ich ból w porównaniu z moim?
Gdy patrzę na Bardala... na tego szczęściarza, którego ona kochała... Ile ja bym za to dał - choćby miało to trwać nawet i miesiąc...
Niestety. Jestem życiową pokraką, która nie odważyła się nawet zagadać. Przez tyle lat czekałem chyba, aż ten skarb sam wpadnie mi w objęcia. Teraz wiem, że to tak nie działa. Gdybym mógł cofnąć czas...
Ale nie mogę. Zmarnowałem tyle lat i już nigdy nie będę miał szansy tego naprawić.

^^^

Teraz to już jest koniec. Przepraszam. Taki nijaki. Ale takie było założenie. Szkoda tylko, że to co sobie założymy nie zawsze nam potem wychodzi tak, jak byśmy chcieli.
Dziękuję za te wszystkie komentarze - jesteście niesamowite!
Co dalej? Po Nowym Roku powinno wystartować coś kolejnego.
Jako że teraz przez jakiś czas mnie nie będzie to już teraz składam Wam serdeczne życzenia: Wesołych Świąt! :**

piątek, 6 grudnia 2013

Eighth man. Anders Bardal

Lili była, jest i już na zawsze pozostanie największą miłością mojego życia. Dała mi takie szczęście, jakiego żadna inna kobieta dać mi nie mogła.
Cały sekret polega na tym, by znaleźć tę jedyną, właściwą osobę. I ja ją znalazłem. Ale nie było łatwo. Wydawało mi się, że dla 23-latki pięć lat starszy facet jest już całkowitym dziadkiem. Otóż nie jest.
Kiedyś któraś z naszych stacji telewizyjnych zaprosiła nas do programu. Nas - to znaczy mnie, Roara, Johana i Bjorna. I pojawiła się też Lili. Przyszła ze swoim bratem, stała za kulisami i uśmiechała się. A ja przez cały program nie mogłem się skupić!
Nie należę do super pewnych siebie facetów. Z drugiej strony - nie jestem też tchórzem. Ale... Te pięć lat. Z widzenia znałem ją od zawsze właściwie. Tak jak pozostali skoczkowie zresztą. Ale nie chciałem się zbłaźnić. Ona była taka młoda i śliczna, a ja miałem prawie 30-stkę.
Ale tutaj znowu w pewnym sensie pomógł Roar. Bo podjął decyzję o zakończeniu kariery i urządził przyjęcie pożegnalne. Pojawiliśmy się na nim wszyscy i pojawiła się też Lili. Usiedliśmy koło siebie. Tak się złożyło. Przypadek? Nie. Przeznaczenie.
Zaczęliśmy rozmawiać. Jakieś zwykłe pierdu - pierdu, ale... było cudownie. Gadaliśmy jedno przez drugie, zainteresowani i ożywieni.
I tak to się zaczęło. Wspólne spacery, wypady do kina, na spacer, śmiech, radość i nieustające rozmowy. Chyba właśnie te rozmowy tak nas do siebie zbliżyły. Po prostu utonąłem. Przepadłem. Zginąłem. Koniec. Zakochałem się na zabój.
A przecież zawsze wydawało mi się, że takie coś dotyczy tylko niestabilnych emocjonalnie nastolatków. Cóż, najwyraźniej byłem w duchu takim właśnie małolatem.
Powiedziałem jej o tym. Powiedziałem, choć czułem, że niekoniecznie to musi zakończyć się happy endem. A Lili... rozpłakała się. Przeraziłem się, nie wiedziałem, co się stało, jak reagować... A ona poprzez szloch wyszeptała: "ja też cię kocham" i rozpłakała się jeszcze bardziej. Pamiętam, że wtedy mocno ją przytuliłem i pocałowałem. W czoło. Tyle. Ale to wystarczyło. Bo oboje i tak dobrze wiedzieliśmy, co czuje to drugie.
Było cudownie. Mój anioł. Moja Lili. Po roku oświadczyłem się jej. Zabrałem wieczorem na Holmenkolen, wyjechaliśmy na górę i poprosiłem Lili by została moją żoną. Wiedziałem, że ją kocham i czułem, że ona może powiedzieć o mnie to samo, ale z drżącym sercem czekałem na odpowiedź. "Tak." To było takie nieśmiałe, delikatne, ale jednocześnie pełne szczęścia - najpiękniejsze "tak" w moim życiu, uwieńczone cudownym pocałunkiem. Mój Boże...
Przeprowadziła się do mnie i tak sobie po prostu razem żyliśmy. Z dnia na dzień, z naszą miłością, szczęściem, wspólnymi rozmowami i planami na przyszłość. Ustaliliśmy datę ślubu - 30 kwietnia - i rozpoczęliśmy przygotowania. I dokładnie trzy miesiące przed tym dniem usłyszeliśmy wyrok. 
W zasadzie oboje byliśmy zdrowi. I ja, i Lili. W zasadzie. A to badanie wyszło tak raczej zupełnie przypadkiem - sam zresztą dokładnie nie wiem w jakich okolicznościach - w końcu nie ja je robiłem. Ale wynik był jednoznaczny - rak płuc.
A przecież ona nawet nie paliła, nie robiła nic, by dopuścić do siebie jakieś choroby. Ale właściwie dopiero wtedy się zaczęło. Tak, jakby nowotwór został przez wygłoszenie tej diagnozy sprowokowany do działania. Najpierw zainfekowane zostało drugie płuco, potem kości, mózg i gardło. To było straszne. Lili musiała leżeć, była słabiutka i zupełnie wyczerpana, prawie zupełnie zatraciła możliwość mowy, kaszlała krwią. Lekarze nie byli już w stanie zatrzymać postępu nowotworu. W ciągu dnia opiekowałem się nią, starałem jakkolwiek ulżyć jej cierpieniu, ale w nocy nie byłem w stanie powstrzymać łez. Mimo tego cały czas musiałem być na posterunku - nie wiedziałem, kiedy Lili będzie potrzebować mojej pomocy. Z dnia na dzień było gorzej. Ona gasła. I ja to widziałem. Powoli, z każdą sekundą moja miłość odchodziła i ja nie byłem w stanie tego powstrzymać. Nie potrafię opisać tego bólu. Nie potrafię.
Noc przed jej śmiercią - z drugiego na trzeciego marca - było już tragicznie. Widziałem grymas bólu na jej twarzy, tak silny, że nie była nawet w stanie spać. "Kocham cię" - wychrypiała cichutko, a mnie aż ścisnęło w gardle. Od tygodnia nic już nie mówiła, był to dla niej zbyt duży wysiłek, a wtedy... Głaskałem ją po głowie, trzymałem za rękę i płakałem. Już nie umiałem powstrzymać przy niej łez. Zresztą Lili też z oczu wypływały ciepłe strużki słonej wody, by prześlizgnąć się po jej policzkach i na końcu wsiąknąć w poduszkę koło skroni. Szeptałem do niej cicho, spokojnie, nie chciałem, by wstrząsały nią tak silne emocje - to nie było dla niej dobre. Ale co mogłem zrobić, skoro sam byłem całkowicie rozbity psychicznie?
Znów zaczęła mówić, chciałem ja uciszyć, ale zrobiła delikatny ruch główką, sugerujący, bym jej nie przerywał. "Wiesz... Zawsze coś było nie tak. Albo oni coś psuli... albo ja. A z tobą... jest idealnie". Tak, ja wiedziałem o wszystkim - o każdym ważnym mężczyźnie w jej życiu. Ale to było najpiękniejsze wyznanie miłości, jakie mógłbym sobie wymarzyć. Pocałowałem ją delikatnie - nawet na to nie miała już siły, a po chwili usnęła.
Rano obudziła się jeszcze, przyjęła kroplówkę, chwyciła mnie za rękę i przymknęła oczy. Ale tym razem już na zawsze.
Jest tak ciężko... To już półtora roku, ale wciąż tak bardzo boli. Nie dożyła nawet do naszego wymarzonego ślubu. A przecież tak bardzo na to czekaliśmy i staraliśmy się nie tracić nadziei... Dlaczego właśnie Lili? Dlaczego właśnie nas to spotkało? Wciąż szukam odpowiedzi na to pytanie, ale chyba nigdy jej nie znajdę. Muszę żyć sam. Bez Lili. Bez kobiety, którą wciąż kocham i miłość do której nigdy się nie skończy.

^^^

Chcę dedykować ten rozdział Lucy. Część z Was pewnie czytała jej opowiadania i wie, że jej już tu po prostu nie ma. I nigdy więcej nie będzie. I jasne, że ten rozdział nie był idealny - mnie się takie nie zdarzają - ale przy tym opowiadaniu cały czas gdzieś tam w myślach Lucy mi się przewijała. I dlatego ten właśnie rozdział jest dla niej.
Ale powiem Wam, że to jeszcze nie ostatni. Jeszcze został jeden pan. Ostatni.
I na koniec obiecuję, że wszystko u Was nadrobię. Bardzo Was przepraszam za zaległości, ale po prostu nie wyrabiam.

piątek, 22 listopada 2013

Seventh man. Anders Fannemel

Ta noc miała być najważniejsza w moim życiu. Pierwsza z kobietą. I z takim nastawieniem szedłem do tego klubu. No bo kurde, za trzy miesiące miałem kończyć osiemnaście lat, no to trzeba było czymś przed kolegami zaszpanować. Czymkolwiek. No ale najlepiej... No wiadomo czym.
Moja znajomość z Lili ogranicza się właściwie do tej jednej nocy, wieczora, imprezy - zwał jak zwał. Pewnie na trzeźwo nigdy nie zwróciłaby uwagi na faceta młodszego od niej o cztery lata. Ale wtedy trzeźwa nie była.
Ogólnie rzecz biorąc to ja jej nie znałem. Dopiero po jakimś czasie od tego incydentu, na jakichś krajowych zawodach zobaczyłem ją w naszym teamie, zajętą rozmową z Ljokelsojem. Wtedy dowiedziałem się, że to jego siostra.
Nie wiedziałem, co tamtej nocy robiła w tamtym barze. Ale cholernie, cholernie mi się spodobała. Boże, co to była za laska! Kształtna blondyneczka, niebieskooka i idealnie ubrana. Jakaś chodząca perfekcja normalnie.
Co mi szkodziło - przysiadłem się, zamówiłem piwo i zacząłem mój tani podryw. No cóż - widziałem, że nie była zainteresowana, ale kolejne kieliszki wyraźnie rozwiązywały jej język. Zdaje się, że zebrało się jej na jakiś wieczór podsumowania życia. Zaczęła mi się zwierzać ze wszystkich błędów i nieudanych związków. A najlepsze jaja były w tym, że każdy kolejny z jej facetów był skoczkiem! Zdaje się, że ona stanowiła coś w rodzaju magnesu. A może to właśnie norwescy zawodnicy przyciągali ją? No bo umówmy się - mogła mieć każdego. A jednak gustowała w ściśle wyselekcjonowanym gronie facetów. Tak... W takim wypadku uznałem, że szansa jest idealna, zwłaszcza, że nie była już nawet w stanie wypowiadać składnych zdań. Była całkowicie rozbita i chciałem to wykorzystać.
Zaprowadziłem ją... kurde, nawet nie pamiętam gdzie, taki byłem przejęty. Wiem tylko, że potykała się o własne nogi. Zacząłem ją całować, na początku się opierała, ale potem miałem wrażenie, że było jej wszystko jedno. 
Do czasu aż nie zacząłem jej rozbierać. Cholera, no przecież byłem zupełnie zielony w tych sprawach, jakim cudem miało mi to pójść w miarę sprawnie? Poza tym Lili jakoś nagle otrzeźwiała. Znaczy nie, żeby uleciał z niej alkohol czy coś, ale dostałem po ryju. Rany boskie, jak to bolało, pamiętam jak dziś. Jakoś się pozbierała i przewracając wyleciała z tego całego klubu.
I tyle. Na tym zakończyła się nasza znajomość. Dopiero jakiś czas później dowiedziałem się, że była wtedy w związku. Z Evensenem - skoczkiem, którego znałem wtedy tylko z widzenia, a którego zawsze podziwiałem za niesamowity talent do lotów. Jakiś czas później oni się rozstali. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, czy przeze mnie. Być może. Bo, tak szczerze mówiąc, Lili mogła nie pamiętać, jak się zakończył ten wieczór. Zresztą... Sam nie wiem. Przecież ja tak naprawdę nic o niej nie wiedziałem. Może to kobieta z rodzaju tych, które rano zdradzają męża, a wieczorem z nim idą do łóżka? Nie wiem. Nie, chyba nie. Nie wyglądała na taką. 
W każdym bądź razie nic mi z tego mojego podboju nie wyszło. Do tej pory, nawiasem mówiąc. Z żadną dziewczyną. Chociaż teraz mam dwadzieścia dwa lata a nie siedemnaście. I bynajmniej nie czuję się przez to gorszy. Tak chyba po prostu miało być. Odpowiedni czas jeszcze przyjdzie.

^^^

Dziewczyny, czy Wy to czujecie? Za dwadzieścia minut kwalifikacje! Rozpoczynamy SEZON OLIMPIJSKI <jara się> :D

piątek, 15 listopada 2013

Sixth man. Johan Remen Evensen.

Lili naprawdę kochałem. Była moja. Krótko - ale jednak. Ja zrobiłbym dla niej wszystko, naprawdę wszystko, ale... To przecież ona zrezygnowała ze mnie, nie ja z niej.
Pierwsze spotkanie - ha! - ileż ona mogła mieć wtedy lat? Szesnaście? Siedemnaście? Coś koło tego, ale tak naprawdę wszystko zaczęło się jakieś cztery lata później.
Wiedziałem, że chodziła z Jacobsenem, ale ten związek się posypał. I podobno z jego winy. Nie wiem, tak mówili chłopaki. Bądźmy szczerzy - Lili często była na ustach norweskich skoczków. Ale nie chciałem w to wnikać - bo zresztą po co. To zwyczajnie nie była moja sprawa.
A ona była taka... imponująca. Onieśmielała mnie - swoim wyglądem, intelektem, elokwencją... I te jej oczy. Intensywnie niebieskie. Takie śliczne. Obserwowałem ją podczas każdych zawodów, ale nie potrafiłem zagadać. Przemogłem się dopiero w Vikersund. To była w jakiś sposób moja skocznia, tam czułem się dobrze i zrozumiałem, że... muszę pomóc szczęściu. Wygrałem, a potem podszedłem i tak po prostu zaprosiłem ją na kawę. Zgodziła się. Nie wiem właściwie - dlaczego. Byłem przecież zawsze taki nudny i nieciekawy... Ale ona najwyraźniej tak nie uważała.
Na pierwszy rzut oka była po prostu młodą, śliczną, uśmiechniętą dziewczyną. A po bliższym spotkaniu? Anioł, którego zwyczajnie nie da się nie kochać. Dzień po dniu, spotkanie po spotkaniu dostawałem się do jej serca. Aż wreszcie otrzymałem do niego klucz. Od tamtego czasu wiedziałem już, jak to jest być najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. I byłem nim przez cały rok.
Lili zawsze utrzymywała, że wspólne mieszkanie to nie jest dobry pomysł. Kiedy pytałem: dlaczego, mówiła, że jesteśmy młodzi i wciąż potrzebujemy swobody. Nie do końca się z tym zgadzałem - ja przecież nie potrzebowałem żadnej swobody, chciałem tylko i wyłącznie jej, ale akceptowałem to. Zresztą brak wspólnego mieszkania rekompensowała mi każdym romantycznym wieczorem. Zacząłem snuć plany na temat wspólnej przyszłości, które Lili nawet chętnie akceptowała. Wydawało mi się, że nic nam nie przeszkodzi, że już zawsze będziemy razem, ale... jakże się myliłem.
Pewnego dnia Lili przyszła do mnie, stanęła na środku pokoju z bardzo poważną, zdeterminowaną miną i powiedziała, że to koniec. Że musimy się rozstać, bo ona mnie zdradziła. 
Nie wierzyłem własnym uszom. Byłem totalnie oszołomiony, a w sercu... W sercu czułem bolesną pustkę, tak jakby jakaś nielitościwa dłoń gwałtownie wyrwała z niego najważniejszą w świecie cząstkę.  
To trwało bardzo krótko, bo od razu jej przebaczyłem, choć przecież nie mieściło mi się w głowie, że moja Lili... moja Lili mogła mnie zdradzić... A z kim... Tego nie chciałem wiedzieć.
Błagałem ją, by ze mną została, wciskałem jej jakieś kity o miłości, zasłyszane wcześniej w filmach, ale ona mnie nie chciała. Rozpłakałem się. Tak. Ja. Nie ona. Ona szepnęła tylko "przepraszam" i wyszła.
Wyszła, zamykając cicho drzwi i znikając z mojego życia raz na zawsze. 

^^^

Dziś bardzo krótko. Czyli co - wyszło szydło w worka? Czekam na Wasze epickie rozkminy ;)
Ślę całusy i dziękuję za wszystkie komentarze :**
I powiedzcie mi jeszcze w kwestii informowania - jest taka potrzeba czy nie? 

piątek, 8 listopada 2013

Fifth man. Andreas Stjernen

Siedzę z flaszką wódki w dłoni, po mojej twarzy, ramionach, całym ciele spływają krople deszczu. Nie - nie jest to żadna ulewa. To tylko taki beznadziejny, szary, ponury jesienny deszcz. Taki, jak ja. Wszystko jest dokładnie takie jak wtedy. A przecież jej obiecałem. Miało być inaczej.
Wiem, jak to jest zawodzić. Zawodzić i nie spełniać oczekiwań - zarówno swoich, jak i innych ludzi. W skokach siedziałem od wczesnego dzieciństwa. Kolejni trenerzy non stop wbijali mi do głowy, że mam wielki talent i że przede mną fantastyczna kariera... aż w końcu sam w to uwierzyłem. Słuchając takich komentarzy czułem jak poddaję się presji otoczenia i jak sam ją sobie narzucam. Trenowałem i trenowałem, wylewałem siódme poty, ale... zawodziła głowa. Z zawodów na zawody szło mi coraz gorzej - a miałem wtedy przecież dopiero 18 lat - to był czas, w którym chciałem przebojem wedrzeć się do kadry. Nic z tych rzeczy. Staczałem się sportowo, a potem - także prywatnie. 
Po konkursach, które kończyłem po jednym skoku, musiałem jakoś odreagować. I wtedy pojawiali się tak zwani życzliwi koledzy - goście, którzy po prostu mieli ochotę poimprezować, a w im większym gronie - tym lepiej. Wlewałem w siebie hektolitry alkoholu i zapominałem. O wszystkim. Czasem, zanim schlałem się totalnie, podrywałem jeszcze jakąś dziewczynę, ale im częściej pojawiałem się w klubie, tym bardziej zależało mi li i jedynie na upiciu się do nieprzytomności.
Rzecz jasna, po takich akcjach moja forma nie wzrastała. Trener odsunął mnie od drużyny i kazał zastanowić się, do czego mnie to wszystko doprowadzi. Wiedziałem do czego. W prostej linii do alkoholizmu.
A kiedyś... gdy po raz kolejny się upiłem... zasnąłem na ławce w parku. Jak zwykły menel. Kiedy się obudziłem - padało. Niebo przesłonięte było chmurami, z których spadały krople deszczu. I mimo tej paskudnej pogody właśnie wtedy spotkałem anioła. W pewnej chwili naprawdę myślałem, że umarłem i jestem w niebie. Ale nie. To po prostu była Lili.
Od tamtej pory było już inaczej. Tylko ona potrafiła tak zwyczajnie podejść na ulicy do jakiegoś schlanego idioty i zmienić jego życie. Jednym słowem, gestem, spojrzeniem. Tylko ona. Należała do tych nielicznych osób, które naprawdę potrafią współczuć. Pomogła mi wstać na nogi i odgrzebała moje ambicje. Była powodem, dla którego chciało mi się żyć.
Jeśli miałem problem, mogłem zadzwonić do niej nawet w środku nocy, a ona mnie wysłuchała. Jeśli czułem, że muszę się napić, po prostu umawiałem się z nią i już nic więcej do szczęścia nie było mi potrzebne. Wszystkie pokusy znikały. To znaczy... nie wszystkie.
Spotkanie po spotkaniu coraz mocniej odczuwałem, że zaczyna mi na niej zależeć. Myślałem, że nie daję tego po sobie poznać, ale Lili to zauważyła. Co więcej - nie dała mi żadnych nadziei. Po prostu postawiła sprawę jasno - ma kochającego chłopaka, a ze mną łączy ją tylko przyjaźń. Była wobec niego tak lojalna...
A on ją zostawił.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Lili załamała się i zerwała ze mną kontakt. Chciałem tym razem ja być oparciem dla niej, ale kategorycznie odmówiła i zniknęła z mojego życia raz na zawsze.
Teraz już wszystko rozumiem. Teraz - tak. Wtedy - jeszcze nie. Ona się nade mną po prostu litowała. Tylko i wyłącznie. Litość to jedna z dominujących cech jej charakteru. Wtedy tego nie wiedziałem. Dopiero z biegiem czasu zacząłem coraz bardziej zdawać sobie z tego sprawę.
Siedzę na ławce i - po raz kolejny - jak za każdym razem, gdy pada, podejmuję postanowienia. Postaram się. Mimo wszystko postaram się kontynuować kroczenie tą drogą, na która wprowadziła mnie Lili. Kto wie, gdzie ona mnie jeszcze zaprowadzi...

^^^

Szkoła. Ta cudowna instytucja doprowadzi mnie kiedyś do rozstroju nerwowego. Za wszelkie nieobecności, zaległości u Was przepraszam - wszystko nadrobię, ale dokładnie nie wiem - kiedy. Może jutro, a może za tydzień. Bo na razie mam taki zajob, że szkoda nawet mówić.

piątek, 25 października 2013

Fourth man. Anders Jacobsen

Kobieta mądra, piękna, wspaniała.
Kobieta idealna.
Ale nie potrafiłem docenić tego, co miałem. Powinienem był bardziej jej zaufać i nie wypuszczać z rąk tego skarbu. Jednak opamiętanie przyszło za późno.
Poznaliśmy się - a jakże - na zawodach. Wpadła mi w oko już wcześniej, ale wtedy, w Oslo pierwszy raz ze sobą rozmawialiśmy. To było coś niesamowitego, jeszcze nigdy nie poznałem tak fantastycznej dziewczyny. Była taka... normalna. Tak. To chyba właściwe słowo. Normalna i dobra. Tak po prostu, po ludzku dobra. I chyba właśnie ta dobroć stanęła nam na drodze do szczęścia. 
Ale na początku było pięknie. Trochę nieśmiało, trochę zabawnie, a na pewno uroczo. Potrafiłem wzbudzić w niej uczucie. Sam czasami nie mogłem wierzyć w swoje szczęście, ale to wszystko działo się naprawdę. Zawładnęła moim ciałem, sercem, duszą i umysłem. Zwariowałem na jej punkcie. Stan całkowitego, niczym nie zmąconego szczęścia trwał cztery miesiące. Później obudziły się we mnie wątpliwości. I zazdrość. Przeklęta zazdrość!
Lili była przecież taka cudowna, że wszyscy faceci się za nią oglądali i próbowali zaskarbić jej zainteresowanie. Z dnia na dzień stawałem się coraz bardziej podejrzliwy. Nawet rozmowy z sąsiadami czy uśmiech do kasjera w sklepie stanowiły pretekst do domysłów. Na to, że może mi być po prostu wierna nie wpadłem.
Starałem się nie wybuchać, z doświadczenia wiedziałem, że dziewczyny tego nie lubią. Prowadziłem więc coś w rodzaju prywatnego śledztwa, polegającego na przesłuchiwaniu Lili w coraz bardziej natarczywy sposób. Nie podobało się jej to i jasno dawała mi to odczuć. Im więcej pytań zadawałem, tym bardziej ona zamykała się w sobie. Odwoływała spotkania lub kończyła je bardzo szybko. Narastało we mnie przekonanie, że ma kogoś innego.
Apogeum nastąpiło, gdy odmówiła wspólnych wakacji. Na pytanie - dlaczego, odpowiedziała, że "ma swoje powody". I wtedy z mojej strony ruszyła lawina wyrzutów i pretensji. Nie potrafiłem się pohamować, wyrzucałem z siebie z prędkością karabinu maszynowego słowa, które raniły Lili do głębi, a których już nie dało się cofnąć i które ostatecznie przekreśliły nasz związek. Co mogła odpowiedzieć na chamskie zarzuty, że się puszcza i że ma mnie za nic? Pochlipywała cichutko w kąciku, nawet nie próbowała protestować. Na koniec - o tak, pamiętam to dobrze - krzyknąłem, że jest zwykłą dziwką i że ma się wynosić z mojego życia. I wyniosła się. Na zawsze.
Boże, jak ja się wstydzę tych słów... Byłem tak podły, tak bardzo ją skrzywdziłem. Gdybym wiedział wtedy to, co wiem teraz... Gdybym znał przyczynę jej braku czasu... Ale kogo ja oszukuję. Przecież chodziło o faceta. Nie o żadnego kochanka, ale jednak o faceta. A dla mnie to i tak byłby wystarczający powód. Byłem głupim szczeniakiem i przez mój kretynizm straciłem cudowną dziewczynę.
Ale jednak... Kto wie, co między nimi tak naprawdę zaszło. Często do tego wracam, zastanawiając się, jak wyglądałaby moja codzienność, gdybym był z Lili, a nie Brigitte. Pewnie i tak nie potrafiłbym powstrzymać zazdrości i unieszczęśliwiłbym ją. 
A więc może dobrze się stało.  
Nie zmieniłem się ani trochę. Nie. I Brigitte o tym wie. Wie, że - mimo, że jest moją żoną - nigdy nie była i nigdy nie będzie kobietą mojego życia.

^^^

No cóż ja mogę powiedzieć...
Możecie mi wierzyć bądź nie, ale ja naprawdę uwielbiam i Jacobsena i Romorena ;)

piątek, 18 października 2013

Third man. Bjørn Einar Romøren

Lili znaliśmy wszyscy. Stanowiła pewien nieodłączny element świata skoków. Dla mnie była zawsze śliczną, młodą dziewczyną. Prześliczną. Blond włosy, niebieskie oczy, słodki uśmiech, idealna figura. Cudo.
Ja widziałem, że ją do mnie ciągnęło. Widziałem. Takie rzeczy szesnastolatki mają wypisane na twarzy. Owszem, byłem sześć lat starszy, ale dla mnie różnica wieku nie miała znaczenia. Przecież nie chciałem z nią zakładać rodziny i spędzać reszty życia. Po prostu lubiłem ładne dziewczyny. Zawsze. I zawsze też lubiłem się zabawić. Ludzie mają różne charaktery, a ja miałem właśnie taki. Tak, podobała mi się. Tak, pociągała mnie. Tak, chciałem ją przelecieć. I tyle. Tak jak zawsze.
Co prawda w tym przypadku sytuacja była trochę inna - bo przecież znałem ją od małego, była siostrą Roara i było to trochę... jakby to ująć? Niezręczne?
Któregoś wieczora wybieraliśmy się na imprezę. Nie pamiętam dokładnie w jakim składzie, w każdym bądź razie zaproponowałem Lili, żeby poszła ze mną. Widziałem jak bardzo była tym przejęta. Ogólnie każda rozmowa ze mną była dla niej dużym przeżyciem. Na moje pytanie zarumieniła się i odpowiedziała twierdząco. 
Postawiłem jej drinka. Drugiego. Trzeciego. Wyraźnie widziałem, że odpływa. Nie miała silnej głowy, co to to nie. W ogóle miałem wrażenie, że alkohol pije pierwszy - no może drugi - raz w życiu. Ale mnie dziewczyny nie odmawiały. Nigdy. Były jak glina w moich rękach. Robiły zawsze dokładnie to, co chciałem.
I Lili nie była wyjątkiem. Nie musiałem wiele mówić, wystarczyło, bym odpowiednio spojrzał. Tak... Zająłem się nią. W bardzo specyficzny sposób.
A gdy wzeszło słońce nie była już dziewicą.
Przez dłuższy czas jej potem nie widziałem. Po fakcie zwinąłem się do domu, pozostawiając ją na podłodze w damskiej ubikacji. Tak jak robiłem to zawsze.
O akcji z Lili zapomniałem po kilku godzinach. Norma. Zbyt zajęty byłem, żeby się przejmować każdą jedną panienką.
Jakiś miesiąc później spotkaliśmy się przy okazji którychś zawodów w Norwegii. Uciekała wzrokiem, rozmawialiśmy o jakichś pierdołach, o pogodzie... W pewnym momencie spojrzała na mnie z wyrzutem i powiedziała "Nie chcę, żebyśmy utrzymywali kontakt". Nie rozumiałem, o co jej chodziło, co się takiego stało, a ona stwierdziła tylko "Nie tak powinien wyglądać mój pierwszy raz". Wtedy przypomniałem sobie o wszystkim. Może to dziwne, ale wcale nie pamiętałem, że między nami do czegoś doszło. Dla mnie to był chleb powszedni. Zazwyczaj uprawiałem seks z kilkoma dziewczynami tygodniowo - jak miałem zapamiętać je wszystkie? "Ja tego wcale nie chciałam. A ty mnie wykorzystałeś" - dodała jeszcze Lili i odeszła.
A ja stałem. Stałem jak wryty. Do tej pory wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zawsze - ale to było inne. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Przede wszystkim Lili zaimponowała mi swoją odwagą. Taka drobna, krucha dziewczyna, o tak wielkiej sile wewnętrznej. A na dodatek - doznałem wręcz szoku - bo uświadomiłem sobie, że może te wszystkie laski wcześniej wcale nie były za szczęśliwe, gdy zdawały sobie sprawę, że poprzedniej nocy oddały mi się całkowicie. Być może czuły, że popełniły największy błąd w życiu. Nigdy wcześniej nie postrzegałem tego jako robienie im krzywdy. Dla mnie to była przecież tylko zabawa. Dla nich nie?
Teraz, gdy mam już trzydzieści dwa lat mogę z pełną świdamością stwierdzić, że Lili mnie zmieniła. Ja wiem jak to kretyńsko i idiotycznie brzmi. Wiem. Ale taka jest prawda. Otworzyła mi oczy. Wiele rzeczy zacząłem postrzegać zupełnie inaczej. Dojrzalej. Zrozumiałem, jaki byłem pusty i żałosny. I nie chciałem tego już powtarzać. Jestem jej za to bardzo wdzięczny.
Teraz... Teraz życie postrzegam inaczej... Mam żonę, mam synka. Jestem szczęśliwym człowiekiem. A Lili... Jak to życie się dziwnie układa... Jak dziwnie...
Nigdy więcej nie wykorzystałem już żadnej innej dziewczyny. Nigdy. Lili była ostatnia...

^^^
Widzę, że macie strasznie ciekawe przemyślenia na temat Lili i jej facetów już po dwóch rozdziałach. Ciekawe, co powiecie o tym?

piątek, 11 października 2013

Second man. Tom Hilde

Lili była zawsze bardzo mądra.
I ładna.
I była świetnym kumplem.
Kumplem, z którym nie łączyło mnie nic więcej poza przyjaźnią i miłością do skoków. O żadnym zakochaniu nie było mowy. Ani z jej strony, ani z mojej. Przyrzekliśmy to sobie już na początku.
Poznaliśmy się, kiedy mieliśmy po siedem lat. Normalna sprawa. Trafiliśmy do jednej szkoły w Oslo i tej samej klasy. I przez całą naszą edukację przeszliśmy wspólnie. Miała sporo koleżanek, ale zawsze utrzymywała, że jej jedynym prawdziwym przyjacielem jestem ja.
A ja ze swojej strony mogłem powiedzieć to samo.
Ciągle słyszałem od kumpli, że mam zajebistą laskę, że mi zazdroszczą i żebym im powiedział jak się takie wyrywa. Wkurzałem się, czasem naprawdę mocno - nieraz kończyło się obiciem mordy co poniektórym, nieumiejącym w porę zamilknąć. Jasne, Lili była śliczna, ale czy to od razu znaczyło, że musieli się ślinić na jej widok? Oczywiście zaraz zaczynały się teksty w stylu "nie bądź zazdrosny, od patrzenia nikt jeszcze w ciążę nie zaszedł", ale ja swoje wiedziałem. Chciałem ją chronić. Tak, była kumplem - ale była też dziewczyną. A dziewczyny naprawdę mają trudniej. Była taka delikatna i subtelna. Zawsze przypominała mi białą, smukłą lilię, poruszaną wiatrem. Cóż, jak widać imię mówi wiele o człowieku. Była śliczna - ale to jeszcze najmniejsza z jej zalet: inteligencja, bystrość, poczucie humoru, cudowny śmiech i szczęście, które posiadała i którym obdarzała innych ludzi.
Mówiliśmy sobie prawie o wszystkim. Prawie. Bo są pewne zakątki w duszy człowieka. do których nie wolno zaglądać - inaczej stracilibyśmy wszelkie poczucie prywatności.
I ja właśnie czułem, że jednego z tych zakątków duszy przede mną nie odkryła. A musiał to być jakiś niezmiernie ważny zakątek. Mieliśmy około 15-16 lat i właśnie wtedy zaczęła się ode mnie systematycznie oddalać. Wciąż słuchała o moich sprawach, ale już nigdy więcej nie mówiła o swoich.
Ta zmiana w jej zachowaniu nie rzucała się w oczy. Dla osób postronnych nic się nie zmieniło. Ale ja znałem ją zbyt dobrze, by przejść obok tego obojętnie. Kochałem ją jak brat i cierpiałem, myśląc o tym, że ma jakieś problemy, o których nie chce mi powiedzieć. Czyżbym stracił jej zaufanie?
To oddalanie się ode mnie trwało jakiś rok. Po tym czasie wszystko zaczęło wracać do normy. Tak po prostu. Nie wiedziałem, co spowodowało tę odmianę. Ale czasem lepiej nie pytać. O nic nie pytać. Nie pytać, nie wiedzieć, nie interesować się. Dla świętego spokoju.
Jakiś czas później Lili zaczęła studiować. Była przecież taka mądra, zawsze chciała kontynuować naukę na uniwersytecie. Naturalna kolej rzeczy. Trzeba się było pogodzić z tym, co nastąpiło. A co nastąpiło? 
Rozłam. Między nią a mną. Po prostu chyba musiał nastąpić. Bo to nie było dla mnie. Ja nie miałem aspiracji naukowych. Sportowe - owszem, bardzo duże, wręcz - wybujałe. Ale nie potrzebowałem - oprócz bycia sportowcem - być również magistrem. Powiedziałem jej o tym otwarcie. Zrozumiała. Ona rozumiała wszystko. Ale nie byliśmy już tak blisko jak wcześniej. Ona się uczyła, a ja skakałem. Coś minęło bezpowrotnie. 
Było  - i zapewne zawsze będzie - wiele rzeczy w moim życiu, co do których mogę mieć wątpliwości, ale jednego jestem pewien: i Lili, i ja dotrzymaliśmy naszego dziecięcego przyrzeczenia. Był między nami pewien rodzaj miłości, jakaś więź - ale czysto braterska. Naprawdę nie byłem w niej zakochany. Byliśmy zbyt dobrymi kumplami, by się w sobie zakochać. Tak, zawsze marzyłem o takiej dziewczynie jak Lili, tak pięknej i cudownej - ale nie o Lili! Nie, nie, nie. Na samą myśl o naszym potencjalnym pocałunku skręcało mnie ze śmiechu. Kiedyś nawet podzieliłem się z nią tą wizją i nieźle się wtedy uśmialiśmy.
A teraz... Teraz tęsknię. Cholernie mi jej brak - tym bardziej, im bardziej uświadamiam sobie, że już nigdy jej nie zobaczę.
Bo Lili zawsze będzie moja. Mimo tych wszystkich facetów - będzie moja. Bo nasza więź - choć nie była miłością stricte taką, jaka łączy mężczyznę i kobietę - była wyjątkowa. Mój ideał. Moja Lili. Kumpel od zawsze i - mimo wszystko - czuję, że na zawsze.
Mówię to w pełni świadomy tych słów. O sobie mogę poświadczyć, a Lili - no cóż - znałem ją tak dobrze, że gdyby było inaczej, po prostu bym o tym wiedział.

^^^

Od Toma to by było na tyle ;)

piątek, 23 sierpnia 2013

First man. Roar Ljøkelsøy

Lili urodziła się 28 czerwca 1987 roku. Już w Oslo. A do niedawna mieszkaliśmy jeszcze w Orkdal. Jakiś rok wcześniej przenieśliśmy się 400 km na południe kraju. To dużo. Musiałem zostawić wszystkich kolegów i wszystkie drogie mi miejsca. To nie było łatwe. Każdy człowiek ma swoje miejsce na ziemi - nawet jeśli jest jeszcze małym brzdącem. A moim miejscem było właśnie Orkdal. Wiedziałem jednak, że jeśli rodzice coś postanowili nic nie mogło wpłynąć na ich decyzję.
Tak więc, jak mówiłem - urodziła się Lili. Do tamtej pory byłem jedynakiem i zajmowałem się głównie graniem w piłkę z kolegami i trenowaniem skoków, natomiast z małymi dziećmi w ogóle nie miałem do czynienia. Ale kiedy urodziła się moja siostra z miejsca się w niej zakochałem. Była taka malutka i kruchutka, na jej drobnej buźce wyraźnie odznaczały się delikatne usteczka, maleńki, podobny do guziczka nosek i wielkie oczęta w kolorze lazuru norweskiego nieba. Włoski miała jasne, skręcone w śmieszne śrubki. Moim zdaniem była najpiękniejszym dzieckiem na świecie.
Byłem wzorowym starszym bratem. To ja nauczyłem ją chodzić, wiązać sznurowadła i czytać. Rodzice bardzo ją kochali, ale to ja byłem wzorem, który podziwiała i ślepo naśladowała. Byłem z tego strasznie dumny. Pokochała skoki, bo kochałem je ja. Była prawdziwą maskotką wśród moich kolegów. Całkowicie w niej zakochani osiemnastolatkowie spełniali wszystkie zachcianki siedmioletniej dziewczynki. Kiedy sobie teraz o tym myślę... Było tak pięknie...
Nasz dom tętnił życiem, w grubych murach odbijał się śmiech małej Lili. Była bardzo, bardzo bystra. Gdy poszła do szkoły nauczycielka nie mogła wyjść z podziwu skąd siedmioletnia dziewczynka wie tak wiele. Znów mogłem pękać z dumy. Robiłem to zresztą przy każdej możliwej okazji, ale nikt nie miał mi tego za złe, bo wszyscy jak jeden mąż tak samo zachwycali się Lili.
Z dnia na dzień stawała się coraz ładniejsza i mądrzejsza. Gdy przyprowadzałem do domu jakąś dziewczynę, Lili poddawała ją swojej głębokiej dziecięcej analizie i po jej wyjściu przedstawiała mi swoją opinię. Zawsze uważnie jej słuchałem i ufałem intuicji małej kobietki.
W pewnym momencie zaczęła się ode mnie coraz bardziej oddalać. No cóż - dorastała. Miała swoje koleżanki, być może chłopaka, ale o nich nigdy mi nie opowiadała. Im była starsza, tym mniej skora do zwierzeń. Wyciszyła się znacznie, choć jej śmiech był wciąż tak piękny jak wcześniej. Ale była to cały czas moja mała siostrzyczka.
To ona pocieszała mnie po zdradzie ukochanej dziewczyny. Tak - ten jeden raz jej nie posłuchałem - byłem ślepo zakochany. Zbyt zakochany, by słuchać kogokolwiek. Jakże się myliłem! Lili przecież jak zwykle miała rację. A jednak - to niesamowite - nigdy nie wyrzucała mi, że zrobiłem źle. Po prostu była. W każdej chwili mogłem na nią liczyć. Wciąż mnie wspierała i powtarzała, że prawdziwa miłość jeszcze na mnie czeka. To ona mnie o tym przekonała. I to ona doradziła, bym oświadczył się mojej przyszłej żonie.
I jak zwykle miała rację.

^^^

Powiem Wam tak - tu zawsze będzie króciutko. Czasem nawet bardzo. 
Bo to w zasadzie nawet nie są rozdziały - to są wspomnienia. Wspomnienia dziewięciu mężczyzn, którzy wpłynęli na życie Lili. Albo ona wpłynęła na ich. 
Albo jedno i drugie.
Bo przecież tak to jest w życiu, że akcja wywołuje reakcję, no nie? Coś jednak z tej fizyki wiem ;)