Lili była, jest i już na zawsze pozostanie największą miłością mojego życia. Dała mi takie szczęście, jakiego żadna inna kobieta dać mi nie mogła.
Cały sekret polega na tym, by znaleźć tę jedyną, właściwą osobę. I ja ją znalazłem. Ale nie było łatwo. Wydawało mi się, że dla 23-latki pięć lat starszy facet jest już całkowitym dziadkiem. Otóż nie jest.
Kiedyś któraś z naszych stacji telewizyjnych zaprosiła nas do programu. Nas - to znaczy mnie, Roara, Johana i Bjorna. I pojawiła się też Lili. Przyszła ze swoim bratem, stała za kulisami i uśmiechała się. A ja przez cały program nie mogłem się skupić!
Nie należę do super pewnych siebie facetów. Z drugiej strony - nie jestem też tchórzem. Ale... Te pięć lat. Z widzenia znałem ją od zawsze właściwie. Tak jak pozostali skoczkowie zresztą. Ale nie chciałem się zbłaźnić. Ona była taka młoda i śliczna, a ja miałem prawie 30-stkę.
Ale tutaj znowu w pewnym sensie pomógł Roar. Bo podjął decyzję o zakończeniu kariery i urządził przyjęcie pożegnalne. Pojawiliśmy się na nim wszyscy i pojawiła się też Lili. Usiedliśmy koło siebie. Tak się złożyło. Przypadek? Nie. Przeznaczenie.
Zaczęliśmy rozmawiać. Jakieś zwykłe pierdu - pierdu, ale... było cudownie. Gadaliśmy jedno przez drugie, zainteresowani i ożywieni.
I tak to się zaczęło. Wspólne spacery, wypady do kina, na spacer, śmiech, radość i nieustające rozmowy. Chyba właśnie te rozmowy tak nas do siebie zbliżyły. Po prostu utonąłem. Przepadłem. Zginąłem. Koniec. Zakochałem się na zabój.
A przecież zawsze wydawało mi się, że takie coś dotyczy tylko niestabilnych emocjonalnie nastolatków. Cóż, najwyraźniej byłem w duchu takim właśnie małolatem.
Powiedziałem jej o tym. Powiedziałem, choć czułem, że niekoniecznie to musi zakończyć się happy endem. A Lili... rozpłakała się. Przeraziłem się, nie wiedziałem, co się stało, jak reagować... A ona poprzez szloch wyszeptała: "ja też cię kocham" i rozpłakała się jeszcze bardziej. Pamiętam, że wtedy mocno ją przytuliłem i pocałowałem. W czoło. Tyle. Ale to wystarczyło. Bo oboje i tak dobrze wiedzieliśmy, co czuje to drugie.
Było cudownie. Mój anioł. Moja Lili. Po roku oświadczyłem się jej. Zabrałem wieczorem na Holmenkolen, wyjechaliśmy na górę i poprosiłem Lili by została moją żoną. Wiedziałem, że ją kocham i czułem, że ona może powiedzieć o mnie to samo, ale z drżącym sercem czekałem na odpowiedź. "Tak." To było takie nieśmiałe, delikatne, ale jednocześnie pełne szczęścia - najpiękniejsze "tak" w moim życiu, uwieńczone cudownym pocałunkiem. Mój Boże...
Przeprowadziła się do mnie i tak sobie po prostu razem żyliśmy. Z dnia na dzień, z naszą miłością, szczęściem, wspólnymi rozmowami i planami na przyszłość. Ustaliliśmy datę ślubu - 30 kwietnia - i rozpoczęliśmy przygotowania. I dokładnie trzy miesiące przed tym dniem usłyszeliśmy wyrok.
W zasadzie oboje byliśmy zdrowi. I ja, i Lili. W zasadzie. A to badanie wyszło tak raczej zupełnie przypadkiem - sam zresztą dokładnie nie wiem w jakich okolicznościach - w końcu nie ja je robiłem. Ale wynik był jednoznaczny - rak płuc.
A przecież ona nawet nie paliła, nie robiła nic, by dopuścić do siebie jakieś choroby. Ale właściwie dopiero wtedy się zaczęło. Tak, jakby nowotwór został przez wygłoszenie tej diagnozy sprowokowany do działania. Najpierw zainfekowane zostało drugie płuco, potem kości, mózg i gardło. To było straszne. Lili musiała leżeć, była słabiutka i zupełnie wyczerpana, prawie zupełnie zatraciła możliwość mowy, kaszlała krwią. Lekarze nie byli już w stanie zatrzymać postępu nowotworu. W ciągu dnia opiekowałem się nią, starałem jakkolwiek ulżyć jej cierpieniu, ale w nocy nie byłem w stanie powstrzymać łez. Mimo tego cały czas musiałem być na posterunku - nie wiedziałem, kiedy Lili będzie potrzebować mojej pomocy. Z dnia na dzień było gorzej. Ona gasła. I ja to widziałem. Powoli, z każdą sekundą moja miłość odchodziła i ja nie byłem w stanie tego powstrzymać. Nie potrafię opisać tego bólu. Nie potrafię.
Noc przed jej śmiercią - z drugiego na trzeciego marca - było już tragicznie. Widziałem grymas bólu na jej twarzy, tak silny, że nie była nawet w stanie spać. "Kocham cię" - wychrypiała cichutko, a mnie aż ścisnęło w gardle. Od tygodnia nic już nie mówiła, był to dla niej zbyt duży wysiłek, a wtedy... Głaskałem ją po głowie, trzymałem za rękę i płakałem. Już nie umiałem powstrzymać przy niej łez. Zresztą Lili też z oczu wypływały ciepłe strużki słonej wody, by prześlizgnąć się po jej policzkach i na końcu wsiąknąć w poduszkę koło skroni. Szeptałem do niej cicho, spokojnie, nie chciałem, by wstrząsały nią tak silne emocje - to nie było dla niej dobre. Ale co mogłem zrobić, skoro sam byłem całkowicie rozbity psychicznie?
Znów zaczęła mówić, chciałem ja uciszyć, ale zrobiła delikatny ruch główką, sugerujący, bym jej nie przerywał. "Wiesz... Zawsze coś było nie tak. Albo oni coś psuli... albo ja. A z tobą... jest idealnie". Tak, ja wiedziałem o wszystkim - o każdym ważnym mężczyźnie w jej życiu. Ale to było najpiękniejsze wyznanie miłości, jakie mógłbym sobie wymarzyć. Pocałowałem ją delikatnie - nawet na to nie miała już siły, a po chwili usnęła.
Rano obudziła się jeszcze, przyjęła kroplówkę, chwyciła mnie za rękę i przymknęła oczy. Ale tym razem już na zawsze.
Jest tak ciężko... To już półtora roku, ale wciąż tak bardzo boli. Nie dożyła nawet do naszego wymarzonego ślubu. A przecież tak bardzo na to czekaliśmy i staraliśmy się nie tracić nadziei... Dlaczego właśnie Lili? Dlaczego właśnie nas to spotkało? Wciąż szukam odpowiedzi na to pytanie, ale chyba nigdy jej nie znajdę. Muszę żyć sam. Bez Lili. Bez kobiety, którą wciąż kocham i miłość do której nigdy się nie skończy.
^^^
Chcę dedykować ten rozdział Lucy. Część z Was pewnie czytała jej opowiadania i wie, że jej już tu po prostu nie ma. I nigdy więcej nie będzie. I jasne, że ten rozdział nie był idealny - mnie się takie nie zdarzają - ale przy tym opowiadaniu cały czas gdzieś tam w myślach Lucy mi się przewijała. I dlatego ten właśnie rozdział jest dla niej.
Ale powiem Wam, że to jeszcze nie ostatni. Jeszcze został jeden pan. Ostatni.
I na koniec obiecuję, że wszystko u Was nadrobię. Bardzo Was przepraszam za zaległości, ale po prostu nie wyrabiam.
^^^
Chcę dedykować ten rozdział Lucy. Część z Was pewnie czytała jej opowiadania i wie, że jej już tu po prostu nie ma. I nigdy więcej nie będzie. I jasne, że ten rozdział nie był idealny - mnie się takie nie zdarzają - ale przy tym opowiadaniu cały czas gdzieś tam w myślach Lucy mi się przewijała. I dlatego ten właśnie rozdział jest dla niej.
Ale powiem Wam, że to jeszcze nie ostatni. Jeszcze został jeden pan. Ostatni.
I na koniec obiecuję, że wszystko u Was nadrobię. Bardzo Was przepraszam za zaległości, ale po prostu nie wyrabiam.
Czułam, że to może się tak zakończyć, ale mimo wszystko wierzyłam, że się uda. Że koniec będzie szczęśliwy.
OdpowiedzUsuńNawet nie wiem, co więcej mogłabym dodać.
To jest naprawdę wyjątkowe opowiadanie.
Sama nie wiem co napisać. Naczytałam się już dużo o śmierciach w opowiadaniach, ale za każdym razem beczę.
OdpowiedzUsuńJestem smutna, bo miałam nadzieję na szczęśliwe zakończenie ;c
weny kochana :*
I co ja Ci mam kochana moja napisać<3
OdpowiedzUsuńŻe zrobiłaś to pięknie...
Że całe to okrucieństwo, cała ta śmierć, były po prostu tak cudownie wykreowane...
Płakałam... Płakałam bardzo.
Może dlatego, że umarła tak nagle, nie przez jakiś zawód miłosny, samobójstwo (czego się muszę przyznać obawiałam).
I to jeszcze umarła wtedy gdy wreszcie spotkała tego jedynego...
I wreszcie miało się ułożyć,,,
Kocham Cię za te emocje geniuszu...
Dziękuję...\
PS. Liczę, że po ostatnim Norku, zaczniesz coś nowego...
Sprawdziły się moje najgorsze przewidywania. I wiesz co jest najsmutniejsze? To, że kiedy spotkała tego jedynego, czar prysł niczym mydlana bańka.
OdpowiedzUsuńNie wiem, co więcej napisać.
Chyba pozostaje mi pogratulować pomysłu, czekać na następny rozdział i liczyć na Twoje nowe opowiadanie.
Pozdrawiam :)
Wiedziałam, wiedziałam, a jednak, kiedy przeczytałam o tym tak czarno na białym (biało na brązowym), kiedy dotarło do mnie, że ona naprawdę nie żyje, to zabolało. Chciało mi się płakać, ale mimo wszystko pomyślałam, że gdzieś tam, pod całą chmarą smutku, bólu i łez czai się promyczek nadziei i taka nutka szczęśliwego zakończenia. Taka bardzo przewrotna, bo odnalazła prawdziwą miłość na niedługo przed tym, jak usłyszała wyrok, ale jednak odnalazła i miałam takie odczucie, że dzięki temu odeszła szczęśliwa. Oczywiście wolałabym, aby nigdy nie odchodziła, aby stworzyła z Andersem cudowną rodzinę, aby wspólnie dożyli cudownej, przepełnionej wzajemną miłością starości, ale skoro taki, a nie inny los był jej pisany, to dobrze, że znalazła Bardala, że dzięki niemu zdążyła odkryć tę prawdziwą miłość. Tę taką - do końca życia, która w pewien sposób stała się wręcz nieśmiertelna, bo chociaż jej już nie ma, to miłość przetrwała i przetrwa.
OdpowiedzUsuńI tak sobie myślę, że choć doświadczyła przeróżnych, przedziwnych znajomości z norweskimi zawodnikami, że często przez nich cierpiała, że nierzadko sama ich raniła, to jednak właśnie dzięki temu wszystkiemu w końcu trafiła na Andersa, zdążyła zaznać miłości, w której wszystko jest idealne. O tak, to jej wyznanie uczuć było niezwykłe oraz piękne i to chyba własnie za jego sprawą pomyślałam, że mimo wszystko odeszła spokojna i szczęśliwa. W jakimś stopniu spełniona, że się odnaleźli.
Niezwykle smutne to zakończenie - choć może jeszcze nie tak zupełnie zakończenie, bo przecież jeszcze Rune został - ale naprawdę piękne. Pokazujące brutalność - bo Lily chyba naprawdę miała w sobie coś z anioła i w żaden sposób nie zasłużyła na taki los - oraz kruchość życia - przecież była zdrowa, młoda i nic nie wskazywało na to, że może się to tak tragicznie skończyć. Cudownie zestawiłaś tę miłość - chciałoby się krzyknąć nareszcie - to szczęście i taką lekkość w tworzeniu się tego związku. Jakby od początku czekali własnie na siebie, jakby wiedzieli, że pisane jest im być razem. Nawet jeśli Bardal obawiał się z początku tej różnicy wieku, nawet jeśli liczył się, że go odepchnie, to gdzieś między wierszami można było wyczytać też uczucia samej Lili i to, że ona też kochała równie mocno. No a później choroba i śmierć. Tragiczne, ale piękne.
Naprawdę mogłabym jeszcze długo rozpływać się nad tym odcinkiem - moim zdaniem właśnie jest idealny, bo nie ma w nim jedynie czystej rozpaczy, jest ta cudowna miłość, która przetrwała i pozwoliła Lily odejść w spokoju - ale chyba żadne moje słowa nie są w stanie oddać tego, jak ogromne wrażenie zrobił na mnie rozdział i cała historia. Po prostu cudo.
Czekam jeszcze na Rune, bo ciekawa jestem jego udziały w tym wszystkim. Jego słów 'po', kiedy już wiemy, jak to wszystko się skończyło.
Pozdrawiam :)
Jezu... tak czułam. Chociaż łudziłam się, że Lily żyje, a fakt, że skoczkowie "nigdy już jej nie zobaczą" tłumaczyłam sobie tym, że po prostu gdzieś wyjechała, odcięła się...
OdpowiedzUsuńMoże nie zaczęłam płakać, ale rozdział na pewno wywołał we mnie spore emocje. Miałam łzy w oczach. Bardzo pięknie to opisałaś, wiarygodnie - ostatnie chwile życia Lily, cierpienie Bardala.
I mężczyzną jej życia uczyniłaś właśnie jego - Andersa Bardala, którego ja nie lubię... Mimo to, Twojej kreacji tego skoczka nie mam absolutnie nic do zarzucenia.
Paradoksem jest, że akurat w momencie, kiedy spotkała "mężczyznę życia" dowiedziała się o chorobie. Paradoksem jest fakt, że dopiero wtedy, kiedy była umierająca, mogła powiedzieć, że nareszcie jest idealnie.
Ciekawa jestem, kim w życiu Lily będzie ostatni ze skoczków.
Może w ogóle jej nie poznał, tylko chciał, ale bał się zagadać?...
Buziaki!
[niebo-nie-jest-granica]
[http://skok-do-szczescia.blogspot.com/] - przy okazji zapraszam tu, takie moje luźne przemyślenia... :)
A.
Niesamowite, naprawdę.
OdpowiedzUsuńNiesamowite do tego stopnia, że zapiera dech w piersiach i nie wiadomo, co napisać,mimo że w głowie jest tysiąc myśli i co najmniej połowę z nich chciałoby się powiedzieć.
Śmierć jest trudnym tematem, przede wszystkim pewnie dlatego, że nie podlega dyskusji. Kiedy już przychodzi, to nie ma odwrotu, nawet jeśli wcześniej mocno się walczyło. A Lili przecież razem z Andersem walczyli, mimo że pewnie ona nie miała na to siły.
Dziękowanie za tak krótki czas spędzony razem jest trudne, ale chyba właśnie to mu teraz zostało. To, że nie dostali więcej tego 'przydziału', jest czystym przypadkiem,błędem statystycznym, na który nie mamy wpływu.
Intryguje mnie to, że ten rozdział nie jest zarazem ostatnim,bo dokładnie takie miał brzmienie. Z niecierpliwością czekam więc na końcówkę;)
Pozdrawiam.
[piec-sekund]
Chociaż rozdział przeczytałam w sobotę to trudno było wtedy skleić jakiś w miarę rozsądny komentarz. Łudziłam się, że dzisiaj kiedy przeczytałam po raz kolejny będzie łatwiej, ale jak zwykle się myliłam. Nie jest łatwiej, bo znów czuję tę gulę w gardle, a łzy cisną mi się do oczu. Naprawdę pięknie to wszystko opisałaś, jeśli w ogóle można mówić o śmierci jak o czymś pięknym. Ale tobie się udało, bo pokazałaś nie tyle piękną śmierć, co piękno odchodzenia człowieka z miłością w tle. Pokazałaś jej wielką siłę, wiarę z jaką zmagała się ze swoją chorobą i nieustającą miłość jaka ich łączyła.
OdpowiedzUsuńLili kochało wielu mężczyzn, każdy z nich na swój własny, często pokręcony sposób, ale dopiero przy Andersie odnalazła to czego tak naprawdę szukała w nich wszystkich. To on dał jej szczęście i poczucie bezpieczeństwa i wreszcie to przy nim chciała się zestarzeć. Paradoksem jest to, że właśnie wtedy na ich drodze stanęła choroba.
Chciałoby się powiedzieć – jak to w życiu bywa, prawda.
I chociaż od pewnego czasu dało się wyczuć, że rozdziały opowiadają o kimś, kogo już nie ma wśród nich, to jednak ten rozdział jest dla mnie troszkę zaskoczeniem. Może nie sama śmierć, ale sposób w jaki odeszła. A jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że jej śmierć nie oznacza końca opowiadania. Że jeszcze jest coś Po.
I to jest jeszcze bardziej intrygujące.
Czekam więc niecierpliwie na nowy rozdział.
Marzycielka