piątek, 13 grudnia 2013

Ninth man. Rune Velta

To jest takie cholernie niesprawiedliwe. To całe pieprzone życie. Niezależnie od tego, jak żyjesz, czy jesteś dobry, czy zły, krzywdzisz, czy jesteś krzywdzony, kochasz, czy jesteś kochany... Ostatecznie i tak każdego spotka ten sam los.
Lili. Stoję przy jej grobie, choć nigdy tak naprawdę z nią nie rozmawiałem. Jestem tu, choć teoretycznie nie mam po co. Cierpię, choć właściwie nawet jej nie znałem.
Spoglądam jeszcze raz na jej zdjęcie, umieszczone na granitowej płycie. Ten uśmiech. Taki piękny. Oczy, nos, usta, włosy... Ideał.
Dlaczego nigdy nie miałem odwagi? Ot, pytanie. Przez tyle lat... A przecież mieszkałem dwa domy obok. I widywałem ja rano, gdy wychodziła na wykłady, i wieczorem, gdy z nich wracała. Gdy szła na zakupy i gdy przynosiła ciężkie siatki do domu. Gdy umawiała się z kolejnymi facetami, szczęśliwa i zakochana, i gdy te znajomości kończyły się pośród łez, bólu i cierpienia. Wiedziałem kiedy wstaje, kiedy gotuje, kiedy sprząta. Wiedziałem wszystko. Moją pierwszą czynnością po obudzeniu się było spojrzenie w okno i sprawdzenie, czy Lili też już krząta się po mieszkaniu.
Uwielbiałem ją z daleka, bo zwyczajnie byłem tchórzem. Już nawet nie wiem, co czułem, gdy u jej boku pojawiali się kolejni skoczkowie. Tylko skoczkowie. Moi koledzy z kadry.
Chyba za każdym razem miałem wrażenie, że te związki nie przetrwają. I miałem rację. Aż do czasu, gdy pojawił się Bardal.
Do tamtej pory ja chyba zwyczajnie czekałem na swoją kolej. Wmówiłem sobie, że to się wszystko jakoś samo zorganizuje. A że Lili nie wiedziała o moim istnieniu? Ojej, no przecież kiedyś na pewno na siebie wpadniemy gdzieś na ulicy albo zawodach. Na pewno.
Tere-fere.
Na początku nic nie zapowiadało katastrofy. "Bardal pojawił się tak jak każdy poprzedni, więc tak samo zniknie" - myślałem sobie, obserwując Lili szykującą się na spotkania z nim.
Tylko, że on wcale nie znikał. Co więcej - bywał u niej coraz częściej. Aż wreszcie, gdy ktoś już w końcu zniknął - to była to Lili. Zabrał ją do siebie i podobno rozpoczęli przygotowania do ślubu.
Ciężko było mi się było z tym pogodzić. Bardzo. Ale to okazało się być tylko preludium.
Bo po kilku miesiącach dowiedziałem się od chłopaków, że Lili zmarła.
Myślałem, że oszaleję. Naprawdę. O tym, co się wtedy ze mną działo nie potrafię mówić, a nawet myśleć. I tak szczerze mówiąc - chyba nie chcę. Teraz jest już lepiej - ale przecież minęło półtora roku. I stoję tu, u niej. I ona już wie. Jest gdzieś tam u góry i na pewno mnie widzi. Tylko... jaka to teraz różnica?
Ci wszyscy faceci, z którymi się wiązała, cierpieli - po ich rozstaniu i po jej śmierci. I pewnie cierpią wciąż. Ale czym jest ich ból w porównaniu z moim?
Gdy patrzę na Bardala... na tego szczęściarza, którego ona kochała... Ile ja bym za to dał - choćby miało to trwać nawet i miesiąc...
Niestety. Jestem życiową pokraką, która nie odważyła się nawet zagadać. Przez tyle lat czekałem chyba, aż ten skarb sam wpadnie mi w objęcia. Teraz wiem, że to tak nie działa. Gdybym mógł cofnąć czas...
Ale nie mogę. Zmarnowałem tyle lat i już nigdy nie będę miał szansy tego naprawić.

^^^

Teraz to już jest koniec. Przepraszam. Taki nijaki. Ale takie było założenie. Szkoda tylko, że to co sobie założymy nie zawsze nam potem wychodzi tak, jak byśmy chcieli.
Dziękuję za te wszystkie komentarze - jesteście niesamowite!
Co dalej? Po Nowym Roku powinno wystartować coś kolejnego.
Jako że teraz przez jakiś czas mnie nie będzie to już teraz składam Wam serdeczne życzenia: Wesołych Świąt! :**

piątek, 6 grudnia 2013

Eighth man. Anders Bardal

Lili była, jest i już na zawsze pozostanie największą miłością mojego życia. Dała mi takie szczęście, jakiego żadna inna kobieta dać mi nie mogła.
Cały sekret polega na tym, by znaleźć tę jedyną, właściwą osobę. I ja ją znalazłem. Ale nie było łatwo. Wydawało mi się, że dla 23-latki pięć lat starszy facet jest już całkowitym dziadkiem. Otóż nie jest.
Kiedyś któraś z naszych stacji telewizyjnych zaprosiła nas do programu. Nas - to znaczy mnie, Roara, Johana i Bjorna. I pojawiła się też Lili. Przyszła ze swoim bratem, stała za kulisami i uśmiechała się. A ja przez cały program nie mogłem się skupić!
Nie należę do super pewnych siebie facetów. Z drugiej strony - nie jestem też tchórzem. Ale... Te pięć lat. Z widzenia znałem ją od zawsze właściwie. Tak jak pozostali skoczkowie zresztą. Ale nie chciałem się zbłaźnić. Ona była taka młoda i śliczna, a ja miałem prawie 30-stkę.
Ale tutaj znowu w pewnym sensie pomógł Roar. Bo podjął decyzję o zakończeniu kariery i urządził przyjęcie pożegnalne. Pojawiliśmy się na nim wszyscy i pojawiła się też Lili. Usiedliśmy koło siebie. Tak się złożyło. Przypadek? Nie. Przeznaczenie.
Zaczęliśmy rozmawiać. Jakieś zwykłe pierdu - pierdu, ale... było cudownie. Gadaliśmy jedno przez drugie, zainteresowani i ożywieni.
I tak to się zaczęło. Wspólne spacery, wypady do kina, na spacer, śmiech, radość i nieustające rozmowy. Chyba właśnie te rozmowy tak nas do siebie zbliżyły. Po prostu utonąłem. Przepadłem. Zginąłem. Koniec. Zakochałem się na zabój.
A przecież zawsze wydawało mi się, że takie coś dotyczy tylko niestabilnych emocjonalnie nastolatków. Cóż, najwyraźniej byłem w duchu takim właśnie małolatem.
Powiedziałem jej o tym. Powiedziałem, choć czułem, że niekoniecznie to musi zakończyć się happy endem. A Lili... rozpłakała się. Przeraziłem się, nie wiedziałem, co się stało, jak reagować... A ona poprzez szloch wyszeptała: "ja też cię kocham" i rozpłakała się jeszcze bardziej. Pamiętam, że wtedy mocno ją przytuliłem i pocałowałem. W czoło. Tyle. Ale to wystarczyło. Bo oboje i tak dobrze wiedzieliśmy, co czuje to drugie.
Było cudownie. Mój anioł. Moja Lili. Po roku oświadczyłem się jej. Zabrałem wieczorem na Holmenkolen, wyjechaliśmy na górę i poprosiłem Lili by została moją żoną. Wiedziałem, że ją kocham i czułem, że ona może powiedzieć o mnie to samo, ale z drżącym sercem czekałem na odpowiedź. "Tak." To było takie nieśmiałe, delikatne, ale jednocześnie pełne szczęścia - najpiękniejsze "tak" w moim życiu, uwieńczone cudownym pocałunkiem. Mój Boże...
Przeprowadziła się do mnie i tak sobie po prostu razem żyliśmy. Z dnia na dzień, z naszą miłością, szczęściem, wspólnymi rozmowami i planami na przyszłość. Ustaliliśmy datę ślubu - 30 kwietnia - i rozpoczęliśmy przygotowania. I dokładnie trzy miesiące przed tym dniem usłyszeliśmy wyrok. 
W zasadzie oboje byliśmy zdrowi. I ja, i Lili. W zasadzie. A to badanie wyszło tak raczej zupełnie przypadkiem - sam zresztą dokładnie nie wiem w jakich okolicznościach - w końcu nie ja je robiłem. Ale wynik był jednoznaczny - rak płuc.
A przecież ona nawet nie paliła, nie robiła nic, by dopuścić do siebie jakieś choroby. Ale właściwie dopiero wtedy się zaczęło. Tak, jakby nowotwór został przez wygłoszenie tej diagnozy sprowokowany do działania. Najpierw zainfekowane zostało drugie płuco, potem kości, mózg i gardło. To było straszne. Lili musiała leżeć, była słabiutka i zupełnie wyczerpana, prawie zupełnie zatraciła możliwość mowy, kaszlała krwią. Lekarze nie byli już w stanie zatrzymać postępu nowotworu. W ciągu dnia opiekowałem się nią, starałem jakkolwiek ulżyć jej cierpieniu, ale w nocy nie byłem w stanie powstrzymać łez. Mimo tego cały czas musiałem być na posterunku - nie wiedziałem, kiedy Lili będzie potrzebować mojej pomocy. Z dnia na dzień było gorzej. Ona gasła. I ja to widziałem. Powoli, z każdą sekundą moja miłość odchodziła i ja nie byłem w stanie tego powstrzymać. Nie potrafię opisać tego bólu. Nie potrafię.
Noc przed jej śmiercią - z drugiego na trzeciego marca - było już tragicznie. Widziałem grymas bólu na jej twarzy, tak silny, że nie była nawet w stanie spać. "Kocham cię" - wychrypiała cichutko, a mnie aż ścisnęło w gardle. Od tygodnia nic już nie mówiła, był to dla niej zbyt duży wysiłek, a wtedy... Głaskałem ją po głowie, trzymałem za rękę i płakałem. Już nie umiałem powstrzymać przy niej łez. Zresztą Lili też z oczu wypływały ciepłe strużki słonej wody, by prześlizgnąć się po jej policzkach i na końcu wsiąknąć w poduszkę koło skroni. Szeptałem do niej cicho, spokojnie, nie chciałem, by wstrząsały nią tak silne emocje - to nie było dla niej dobre. Ale co mogłem zrobić, skoro sam byłem całkowicie rozbity psychicznie?
Znów zaczęła mówić, chciałem ja uciszyć, ale zrobiła delikatny ruch główką, sugerujący, bym jej nie przerywał. "Wiesz... Zawsze coś było nie tak. Albo oni coś psuli... albo ja. A z tobą... jest idealnie". Tak, ja wiedziałem o wszystkim - o każdym ważnym mężczyźnie w jej życiu. Ale to było najpiękniejsze wyznanie miłości, jakie mógłbym sobie wymarzyć. Pocałowałem ją delikatnie - nawet na to nie miała już siły, a po chwili usnęła.
Rano obudziła się jeszcze, przyjęła kroplówkę, chwyciła mnie za rękę i przymknęła oczy. Ale tym razem już na zawsze.
Jest tak ciężko... To już półtora roku, ale wciąż tak bardzo boli. Nie dożyła nawet do naszego wymarzonego ślubu. A przecież tak bardzo na to czekaliśmy i staraliśmy się nie tracić nadziei... Dlaczego właśnie Lili? Dlaczego właśnie nas to spotkało? Wciąż szukam odpowiedzi na to pytanie, ale chyba nigdy jej nie znajdę. Muszę żyć sam. Bez Lili. Bez kobiety, którą wciąż kocham i miłość do której nigdy się nie skończy.

^^^

Chcę dedykować ten rozdział Lucy. Część z Was pewnie czytała jej opowiadania i wie, że jej już tu po prostu nie ma. I nigdy więcej nie będzie. I jasne, że ten rozdział nie był idealny - mnie się takie nie zdarzają - ale przy tym opowiadaniu cały czas gdzieś tam w myślach Lucy mi się przewijała. I dlatego ten właśnie rozdział jest dla niej.
Ale powiem Wam, że to jeszcze nie ostatni. Jeszcze został jeden pan. Ostatni.
I na koniec obiecuję, że wszystko u Was nadrobię. Bardzo Was przepraszam za zaległości, ale po prostu nie wyrabiam.